Lipcowy kleń

Wakacyjne opowieści (część 1)

Zaraz po pracy, czyli o godzinie 16 wybieram się na klenie na River Gade. Może to i szalone, bo zero odpoczynku, ale dla mnie wędkarstwo to idealny odpoczynek. Mimo, że cały czas na nogach, że cały czas człowiek przedziera się w poszukiwaniu nowych miejscówek, że trzeba kombinować, to idealne oderwanie od codzienności.
Daruję sobie dzisiaj eksperymenty z paprochami, bo po pierwsze ich nie wziąłem, a po drugie trochę mam za mało czasu na takie igrce i zabawy. Jutro trzeba iść do pracy, więc będę łowił w miarę szybko i mam nadzieję skutecznie.
Zaczynam kilkadziesiąt metrów za pierwszym mostem.
Jak już wspomniałem wcześniej tutaj jest już dużo głębiej. Moim zdaniem można się tutaj spodziewać brań większych kleni.

Tylko zastanawiam się jak duże są klenie na River Gade. Ma on połączenie z Grand Union Canal, więc wpływać tutaj mogą naprawdę olbrzymie kleniska. Z rozmyślania wyrywa mnie pierwsze uderzenie klenika.
To typowy mały rozbójnik, który atakuje prawie wszystkie woblerki. Delikatnie go odhaczam i wypuszczam.
Staram się dobrać odpowiednio przynętę, ale gdy nie ma brań jest to trudne, no bo jak z fizycznego punktu widzenia jest to możliwe??
Opieram się, więc na sprawdzonych woblerkach, a zwłaszcza na jednym modelu Sieka. Modlę się, żeby go nie urwać, bo potem mogę mieć kłopoty ze złowieniem porządniejszego klenia na tej rzece. Tak jak wcześniej modliłem się nad jednym modelem Dorado. Niestety modły nie zostały wysłuchane i dzięki temu odkryłem tego Sieka.
Ciekawe, który następny wobler w kolejności stanie się tak samo łowny. Dochodzę do przewężenia rzeki, mojej ukochanej rynienki i zwaliska. Może tym razem doznam strachu przy uderzeniu klenia…
…lub fascynacji tak jak tydzień wcześniej…
Zakładam ostro z chodzącego Górala o wściekłej kolorystyce i grzebię w tej rynnie. Nic.
Potem kolej znowu na Sieka…Też to samo…Ani wyjścia.
Ale wiem, że tam coś stoi. Tamto miejsce jest stworzone dla grubego leniwego klenia.
Może kolejnym razem się uda.
Dopadam zakręt i już twardsze żwirowate dno. Pierwsze rzuty wykonuję pod prąd i prowadzę przynętę w prądem rzeki. Jest walnięcie!!!
I to jakie. Kleń zacina się sam, a ja próbuję amortyzować jego pierwszy długi odjazd w poprzek rzeki.
Lubię tą moc. Tą determinację. Jednak kleń nie należy do pracusiów i szybko ląduję go ręką. Mierzenie, fotka i do wody. Miał 44 cm. długości.  Jak na razie mój największy z River Gade.
Następną miejscówkę dopadam po kilkuset metrach. Jest to spokojna prostka, a dno tej prostki porośnięte jest zielskiem.
Są tu ryby.
Po kilku rzutach łowię klenia 27 cm. długości. Kolejne rzuty i stwierdzam, że kleń jakby spokorniał i bierze już półgębkiem, a potem brania zanikają. Musiałbym odejść stąd na jakieś pół godziny i wrócić tutaj z inną przynętą, ale na to nie ma już czasu.
Idą w stronę deptaku zaglądam jeszcze w trzy miejscówki, ale tam tylko kilka krótkich kleni.
Dochodzę do deptaku i widzę Angielskiego wędkarza brodzącego z lekką matchówką w wodzie. Przypomina mi to film z Johnem Wilsonem jak pan John łowił właśnie klenie na jednej z walijskich rzek. Zero błędów, całkowite rozeznanie w terenie. Istny majstersztyk!!
Patrząc na jego poczynania próbuję łowić, ale jakoś nie mogę się skupić na tym co robię i bardziej patrzę na jego technikę. Wreszcie daję za wygraną i idę odwiedzić jeszcze jeden próg wodny. Myślę o kleniu jak zawsze, ale tam stały tylko okonie.
Szybko łowię 5 sztuk, brania ustają, a Ja jadę do domu.

Niedziela

Kolejna niedziela nad River Gade. Jakoś straciłem nadzieję na dobre kleniowe połowy nad Grand Union Canal. Nie wiem czemu tak się dzieje, że nie mogę złowić nic porządnego. Wiem jedno…Pokarmu kleń i okoń ma w brud, więc to jest na pewno połowiczne rozwiązanie problemu.
A nie rozwiązuje tego problemu do końca. Podczas tej wyprawy daruję sobie różne eksperymenty i łowię w myśl zasady „wojny błyskawicznej”.
Szybko się przemieszczam, łowię na znanych mi barkówkach i stosuję najbardziej skuteczne przynęty.
Jest niedziela, nie jest za cicho nad wodą, co jakiś czas przejedzie wygłodniały rowerzysta, przebiegnie pies, a za nim jego właściciel, więc i ja pobiegam…
Pierwszą miejscówkę, którą obławiam to prostka za pierwszym mostem. Po kilku rzutach siekiem i spięciu ładnego okonia wykonuję dobry rzut (jak mi się to udało??) pod nisko zwisające gałęzie pobliskiego drzewa. Uderzenie było natychmiastowe! Kleń ładnie walczył mimo nie za dużych rozmiarów. Pewny chwyt na dolną wargę i jest mój. Mierzę… 35 cm. Mimo tego, że nie był długi to był strasznie gruby. Ciekawe ci zjadł?? Dochodzę do zwaliska. Może tutaj…. Kilka rzutów „góralem” i mam uderzenie. Szybki hol i mam klonka na brzegu. Miał 26 cm. Ciekawe, gdzie podziały się czterdziestki, które wcześniej okupowały to miejsce.
Zakręt wita mnie kilkoma małymi kleniami. Dużego prosiaka nie widać albo już nie potrafię łowić.
Dochodzę do kolejnych miejsc. Cały czas powielam dzisiejszy schemat. Rzut pod przeciwległy brzeg, spływ przynęty łukiem do brzegu z wykorzystaniem siły nurtu i tak cały czas. Gdy nie ma brań, kombinuję z akcją woblera i odcieniem.
Jednak nic się nie dzieje…
Dochodzę do końca mojego leśnego odcinka, który kończy się trzecim mostem. Jest tutaj nad wyraz ciekawie. Rzeka zwęża się i wymywa ciekawe rynny. Łowię tu skrupulatnie i zapominam o wprowadzonej na dzień dzisiejszy zasadzie. Łowię wolno i kombinuję. Po dobrej półgodzinie mam uderzenie.
Szybki hol… Chwyt za dolną wargę…Jest na chwilę mój…
…Kleń mierzył 39 cm.

Piątek

Piątek trzynastego! Nie daję się dzisiaj zwariować i nie myślę o pechu. Nie myślę o tym, bo wpędzi mnie to w kompleksy. Po pracy, szybko pędzę nad wodę, szybko rozkładam spinnera i zaczynam łowić.
Mam kilka godzin na tą wyprawę, więc nie śpieszę się z niczym. Po półgodzinie przypominam sobie o aparacie, który leży na półce w pokoju. Nie! Pierwsza myśl to taka, żeby dzisiaj nic porządnego nie złowił. Bo oprócz wspomnień nie będę miał nic, a fotkę bym chciał mieć.
Pierwszy kontakt z rybą mam na prostce. Po spięciu ładnego okonia, wiążę bezpośrednio do żyłki moją biedronkę, czyli mojego killera na bardzo niską Wiślaną wodę. Godzina łowienia aż do zwaliska przynosi mi kilkanaście brań i zero skutecznych zacięć. Jeden kleń miał grubo ponad trzydzieści centymetrów.
Dochodzę do zwaliska. Tu albo nigdzie. Zapinam ostro schodzącego „Górala” i penetruję tą rynnę. Mam tylko jedno uderzenie. Kleń miał 27 cm. długości, ale i tak dał mi kupę radości.
Idąc w stronę zakrętu dostrzegam a krzakach miejsce, gdzie mógłbym oddać kilka rzutów. Nie namyślając się długo wchodzą w tą gęstwinę i oddaję rzut. Tylko jeden rzut, bo na tyle pozwolił mi kleń zamieszkujący ten rewir. Branie było natychmiastowe! A ucieczka klenia z prądem rzeki również imponująca. Przytrzymałem klenia instynktownie i zacząłem pompowanie, które i tak kontynuowałem z trudnością, bo siła nurtu była zbyt silna. Po kilku minutach miałem klenia przy brzegu. Z trudnością chwyciłem go za dolną wargę i mogłem się nim chwilę nacieszyć. Miał 44 cm. długości. Szkoda, że nie miałem aparatu.
Kolejnego klenia zaskoczyłem tuż za drugim mostem. Jest tam ciekawa rynna o głębokości około siedemdziesięciu centymetrów. Tuż nad rynną zwisają nisko gałęzie okolicznego drzewa. Rojące się owady doskonale zwabiają klenie z całej okolicy. Wystarczy kilka rzutów małym woblerkiem tuż na granicy owych gałęzi i branie murowane. I tak było i z tym kleniem. Woblerka prowadziłem szybko z nurtem rzeki i strzelił w niego bez namysłu.
Szybka i dynamiczna walka na pograniczu nurtu i spokojnej wody i mogłem go podebrać.
Miał 40 cm. długości.

Sobota

Nareszcie odwiedza nas rodzina. Teść jest maniakiem spinningu i nie wypadałoby nie pokazać mu mojej angielskiej sadzawki, bo w porównaniu do prawdziwych Polskich łowisk, łowiska w Watfordzie wyglądają jak sadzawki. Na początek zabieram go nad Grand Union Canal. Pokazuje mu pobieżnie kanał i okolice, a następnie idziemy nad River Gade. Tu zamierzam spinningować i złowić klenia jako dowód tego, że tutaj są ryby, bo teść jakby nie dowierza, że coś tutaj pływa.
Po przejściu przez parkowy odcinek rzeki dochodzimy do ciekawego zakola, gdzie ostatnio miałem zębatego na kiju. Mając nadzieję, na brak współpracy z jego strony posyłam w nurt nowe prezenty w postaci przelewowych woblerów firmy Salmo.
– Ach, jak pięknie chodzą – myślę
Ale po godzinie łowienia i braku współpracy ze strony kleni oświadczam teściowi, że muszę zmienić przynętę na coś innego, żeby wreszcie pokazać zasobność tego łowiska.
-Jak chcesz – pada odpowiedz , a ja zapinam „Górala” do agrafki i w pierwszym rzucie łowię małego klenia co uświadcza mnie w przekonaniu, że jednak dobrze zrobiłem.
Po minięciu mostu i płytkiej rafki napotykamy na naprawdę złoty zakręt z ładną choć płytką rynną. Są tutaj zawsze klenie, ale nie zawsze żerują. Woda jest podniesiona i zmącona, więc zapinam agresywnego „Górala” o jasnych bokach. Dwa może trzy dobre rzuty i w polaroidach widzę jak do woblera podnosi się piękny kleń, którego wcześniej tutaj nie widziałem. Ładne uderzenie i po chwili następuje piękny odjazd w dół rzeki. Zatrzymuję klenia siłą i zaczynam mozolne podciąganie pod ostry nurt rzeki. Nie lubię takiej walki, ale inaczej nie mogę się ustawić do szalejącej ryby.

Po kilku minutach mam klenia przy brzegu. Chwytam go za dolną wargę i wynoszę go na chwilę na brzeg. Robimy sobie fotkę, a klenia wypuszczamy. Miał 44 cm.

Sobota

Weekend. Nie ma sensu siedzieć w domu, więc Dominika wyciąga mnie do parku. Postanawiam do plecaka zapakować spinnera i jedno pudełko woblerów. To tak na wypadek jakby okazało się, że jest sens łowić.
W parku wybieramy drogę i kierujemy się nad Grand Union Canal. Wędrujemy w stronę pól golfowych.
Jest tam pewien krótki odcinek River Gade, który można w około godzinkę obłowić, więc nie namyślając się długo idziemy tam. Pogoda w dniu dzisiejszym dopisuje. Świeci słońce i jest przyjemnie ciepło. Może nie długo zacznie się wreszcie lato… tego lata.
Po dotarciu na miejsce rozkładam szybko spinna i badam teren. Nigdy tutaj nie łowiłem, więc jest okazja, żeby teraz na spokojnie, kiedy jest mała szansa na wielką rybę zbadać ten odcinek.
Początkowy odcinek jest płytki i na pewno istnieje rynna na drugim brzegu. Jednak dół uniemożliwia mi wejście na sam środek rzeki, gdzie widnieje piękna żwirowa łacha. Z tego miejsca, gdzie łowię teraz za bardzo nie mogę nic zrobić, gdyż uciąg jest za duży i nie mogę w spokoju popracować przynętą. Rzucam kilkanaście razy płytko schodzącym woblerem i lekką obrotówką nr.1 typu aglia, ale bez efektu. Skupiam się, więc na nawisach okolicznego Kasztanowca. Konary tego na pewno stuletniego drzewa zwisają tuż nad wodę niemal dotykając jej i jestem pewny na sto procent, że tam coś jest. Pierwsze rzuty.
Są puknięcia, ale to drobne klenie nie mogąc połknąć woblera tylko go atakują.
Zakładam pękatego woblera Dorado i rzucam go jak najdalej pod same konary. Kiedy Dominika przebąkuje już o pójściu dalej (a widzę zawsze to po minie) następuję ładne uderzenie klenia, który zaraz po braniu kieruje się pod konary.
Pewnie tam miał swoją kryjówkę.
Zatrzymuję go instynktownie i wyciągam siłą z jego rejonu. Mam go wreszcie przy brzegu. Pewny chwyt i jest mój. Mika robi mi zdjęcie, a ja jak najszybciej go wypuszczam. Niech płynie i rośnie. Wracamy się w stronę parku i już parkowego odcinka River Gade. Idąc w tamta stronę mam nadzieję, że nie ma hałasu nad wodą.
Coraz częściej marzy mi się Moja Wisła i ta dzicz…, ale to tylko na razie marzenia.
Dochodzimy na miejsce i okazuje się, że jak na razie jest znośnie, czyli na mój gust jest szansa na coś większego.
Przechadzkę rozpoczęliśmy w górze rzeki i kierujemy się w dół. Pierwsze miejscówki koło trzeciego mostu są zajęte, więc idziemy dalej. Na szczęście te miejsca, z którymi wiążę nadzieję są nie ruszone.
Woda jest znowu bardzo mętna, a to za sprawą mini kąpieliska w górze rzeki, więc odpada łowienie na „rodzynki”. Nie będę się bawił i od razu zapinam do agrafki „Górala” o długości 4 cm.
To dobry wobler. Ma piękną drobną akcję. Zachowuje się jak rozsadowiona pszczoła w ulu. Dosłownie kilka rzutów i pod przeciwległym brzegiem mam uderzenie klenia. Następuje natychmiastowy odjazd w dół rzeki, a ja za bardzo z tego miejsca nic nie mogę zrobić, żeby zatrzymać klenia płynącego w roślinność podwodną. Na szczęście kleń jest bardzo leniwy i wychodzi do powierzchni. Wykorzystuję to i zaczynam pompowanie. Udało się…

Przy brzegu kleń trochę jeszcze się ożywia, ale …
… jakbym to ujął, to była już końcowa faza holu. Podbieram klenia ręką, a Mika robi mi zdjęcie.
Nawet go nie mierzyłem. Bo po co. Na pewno to był gruby czterdziestak. Odnośnie robienia zdjęć to fajnie jak łowi się we dwójkę. Nie ma przy tym wtedy całej ceremonii rozkładania sprzętu fotograficznego. Traci się przez to około minuty, a ryba, która ma zostać wypuszczona traci na zdrowiu i kondycji.
We dwoje jest łatwiej. Gdy ryba jest już podbierana towarzysz wyprawy już czeka z gotowym aparatem.
To na pewno lepsze rozwiązanie.

Przemek Szymański

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *