Marcowy kleń

Jedna z wielu (część 1)

Dzisiaj, czyli 21 marca mam wolny ranek. W Anglii obchodzony jest tzw. „Bank Holiday”, czyli dzień wolny od pracy. Jest więc szansa na połów we wcześniejszych godzinach na Grand Union Canal. Decyduję się, aby być nad wodą około 6.30 rano. O tej porze panuje cisza nad kanałem, nie ma biegaczy, pływających barek, spacerowiczów z psami. Taki spokój zwykle panuje do około 9.00, więc mam trochę czasu na obłowienie z góry sprawdzonych miejscówek.

Spakowałem sprzęt do samochodu dzień wcześniej, aby nie tracić rano czasu. W nocy mam problem z zaśnięciem. Nad Anglią rozszalała wichura, mam nadzieję, że rano się uspokoi. Ze snu budzi mnie budzik – 6.15, na zewnątrz słyszę świst wiatru w pobliskich drzewach – wieje strasznie. Postanowiłem, że poczekam trochę, może jak słońce zaświeci bardziej się wyciszy? Szkoda by było, gdybym nie mógł wyskoczyć na ryby, ale wiatr jest naprawdę silny.

Nie ma mowy o dokładnych rzutach, które na GUC są gwarancją sukcesu. Klenie kryją się pod gałęziami krzaków i drzew, tam odpoczywają i kryją się przed niebezpieczeństwem i tylko odpowiednio podana przynęta w luki między gałęziami skusi je do ataku. Kiedy dobrze żerują patrolują teren przy krzakach, a nawet zapuszczają się na środek kanału. Ileż przynęt straciłem przez te gałęzie! Wędkarz musi być cały czas skupiony przy rzutach. To nie jest łowisko w jeziorze, gdzie rzuty wykonuje się w danym kierunku. Precyzja i jeszcze raz precyzja. Plecionka trochę koryguje błędy wędkarza, jeśli gałązka jest delikatna, chociaż często się zdarza, że sztywna plecionka obwija się wokół gałęzi i wtedy zaczyna się szarpanina. Często w takich momentach plecionka przeciera się na zaczepie i tracę przynętę.

Próbuje zasnąć, ale nie mogę. Cały czas czuwam, czy nastąpiła zmiana pogody. Robi się już zupełnie jasno. Wstaję. Jadę, mam wrażenie, że wieje mniej.

Po zaparkowaniu auta zabieram się za wypakowywanie sprzętu. Zakładam dres przeciwdeszczowy i pełen nadziei wyruszam na łowisko. Już po kilku metrach marszu czuje zimno. Ręce robią się coraz zimniejsze, zapomniałem rękawiczek bez palców.

Po paru minutach doszedłem do łowiska, pełen nadziei zaczynam łowienie. Drzewa osłaniają mnie przed podmuchami wiatru. Rzucam pod zatopione krzaki woblerki dorado, gumki mannsa. Nic się nie dzieję. Gumy nie są tak skuteczne jak woblerki na kanale, ale nie mogę się powstrzymać od nie spróbowania mojej ulubionej przynęty. Pomimo „woblerowego panowania”, czasami gumki ratowały mój wędkarski honor nad kanałem. Nic się nie dzieje. Rzucam żabką. Jest jeszcze za zimno na tą przynętę. Mimo rad Przemka Szymańskiego, aby poczekać do pełni wiosny, próbuje swoich sił z tą imitacją. Ciągnę ją po dnie, to znowu prowadzę z opadu. Mam branie, a właściwie puknięcie, pewnie małego okonka ciągnącego za jedną z nóg gumowej atrapy. Zmieniam stanowisko. Przenoszę się parę metrów dalej.

Rzucam woblerkami. Udają mi się precyzyjne rzuty pod gałęzie. Nie ma strat w przynętach, do chwili. Zaczepiam o jakąś żyłkę. Szarpie, puszczam. Pęka agrafka. Klnę w myślach, straciłem woblera. W Anglii bardzo ciężko kupić małe woblerki, przynajmniej w miejscu, gdzie mieszkam. Pozostają zakupy w sieci. Montuję nowy zestaw, wieszam sprawdzony kolor-jasny brzuszek, niebieski grzbiet. Wiele kleni uderzyło na ten „kamuflaż”. Rzucam na wprost pod drzewo, zanim zaczynam zwijać przechodzę w bok, aby poprowadzić imitację pod gałęzią pobliskiego krzaka. Zwijam wolno, bez pośpiechu. Zaczynam myśleć o napisaniu artykułu…

           Bum! Branie. Natychmiastowe zacięcie. W myślach czuje podniecenie. Adrenalina skacze. Uspokajam się, byle nie zrobić głupiego błędu. Ryba jest ciężka, wysnuwa plecionkę, kieruje się w pobliskie krzaki po czym zmienia kierunek i płynie wzdłuż nich. Podbierak rozłożony czeka w pogotowiu, ale około 3 metry na lewo ode mnie. Powoli kieruję się w jego stronę. Jedną ręka walczę z rybą, drugą sięgam po podbierak i kładę go tuż nad wodą. Ryba słabnie. Marzy mi się pobicie mojego rekordu 51 cm. Czuje, że kleń jest powoli gotowy, wykorzystuję sytuację i szybkim wprawnym ruchem ląduję rybę w podbieraku. Teraz szybko, wyjąć przynętę, zmierzyć, zdjęcie i uwolnić delikwenta. Kotwiczki zaplątały się w podbierak. Ach, miało być szybko. Z pomocą przychodzą mi szczypce wędkarskie. Ryba jest wolna. Strzelam dwie fotki, mierzę, wychodzi 47 cm i ryba odpływa w sobie znanym kierunku.

Szkoda, że nie miał „50”. Ale i tak jestem bardzo uradowany. W tym roku byłem parę razy na rybach i miałem mizerne wyniki. Jest to największa ryba w 2008. Mam nadzieję, że zanim wrócę do Polski będę miał możliwość walki z podobnymi lub większymi. Mam jedną miejscówkę z moim rekordem 51 cm, w tym samym miejscu straciłem dwie podobne ryby. Ale jeszcze trochę poczekam.

Ponawiam rzuty w to samo miejsce. Klenie lubią stać po kilka sztuk, jednak nic w tym miejscu nie łowię. Zdecydowałem, że zanim zmienię stanowisko zjem drugie śniadanie. Zabieram się za jedzenie. Widzę podpływającego łabędzia, widocznie stwierdził, że przyda mi się towarzystwo w trakcie jedzenia. Nie wypadało mi odmówić więc dzielę się z nim skromnym posiłkiem

Zmieniam stanowisko. Ponawiam rzuty pod przeciwległy brzeg. Nic się nie dzieje. Po około 40 min łowienia wracam na łowisko, gdzie miałem branie klenia. Nie zauważam małej gałązki, wokół której okręca się plecionka. Jestem wściekły, nie mogę stracić drugiej przynęty. Obcinam plecionkę. Przechodzę pobliskim lockiem (śluza spiętrzająca i obniżająca poziom wody dla barek). Idę przez plątaninę krzaków, dochodzę do miejsca incydentu i stwierdzam, że bez wejścia do lodowatej wody nie mam szans na uratowanie przynęty. Znajduje uciętą gałąź i z jej pomocą przyciągam gałąź, na której wisi wobler. Dzięki temu wchodzę do wody tylko po kostki. Udało się. Przypomniałem sobie, że parę metrów dalej na jednej gałęzi już od paru miesięcy wiszą dwa inne woblerki. Jestem już mokry, nie mam nic do stracenia. Tutaj jednak musze wejść do wody po kolana. Sięgam za gałąź i ratuje kolejne dwa woblerki. Dobrze, że nad kanałem jest pusto i nikt mnie nie widział stojącego w lodowatej wodzie, jedynie spoglądał na mnie mój kompan łabędź. Kiedy się pakowałem do domu, bo o łowieniu już nie było mowy w tak mokrych rzeczach, wyszedł na brzeg i usiadł obok mnie.

Taki już jest nasz wędkarski los. Wpadamy do wody, przedzieramy się przez krzaki, chodzimy kilometrami, snujemy marzenia o Taaaakich Rybach, no i często wracamy o kiju. Jadąc do domu woda ciekła mi z mokrych spodni a w lusterku widziałem, jak mam brudną od przedzierania się przez gałęzie twarz, ale wracałem szczęśliwy.

p.s. Korzystając z okazji chciałbym podziękować Przemkowi Szymańskiemu za wprowadzenie mnie w wędkarstwo nad Grand Union Canal. Za pokazanie stanowisk i przekazanie wiedzy na temat połowu klenia.

Tekst i zdjęcia: Maciej Wieczorek

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *